Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/263

Ta strona została przepisana.

zu, obejmowała tęsknotą miłości obraz inny, którego słodycz godziła ją z goryczą życia, rzeczywistości.
Z tej rozkosznej zadumy obudził ją ochrypły głos kobiecy.
— Patrzcie ją, jak się wystroiła.
Podniosła oczy.
Przypatrywało jej się kilka kobiet z gminu, od których czuć było wódkę. Przypatrywały się jej z taką zawistną nienawiścią, iż zadrżała.
— Arystokratka, stroi się, jak paw, żeby urągać swojem bogactwem naszym dziurawym spódnicom. Zedrzeć z niej te błyszczące gałgany!
Z głębi przerażonej duszy panny de Laval wypadł stłumiony krzyk: Boże, ratuj mnie!
Już dawno nie wzywała pomocy Boga. Filozofia nauczyła ją drwić z tej pomocy, z tego przesądu „nieoświeconych czasów“. Od chwili opuszczenia klasztoru zrzuciła z siebie „jarzmo religii“, hańbiące „wszelką rozumną, oświeconą kreaturę“. Nauczyła się przecież od Voltaira’a, że religia istnieje tylko dla kanalii.
Widziała tuż przy swojej twarzy brudne ręce, latające dokoła jej głowy z ruchliwością wężów, potem rzuciły się te ręce na nią, jak się rzuca plugawe robactwo na łup bezbronny, zerwały z niej kapelusz, darły ją za włosy, targały na niej suknie, połamały jej wachlarz, lor-