Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Wieczór zarzucił już na Paryż gęsty, ciemny welon, kiedy Gaston i panna de Laval, przebrani za robotników, opuszczali ogródek dobrej kobiety.
Cala ludność przedmiejska wyroiła się na ulice. Wszędzie było widać rozprawiające, gestykulujące gromadki, było słychać perorujących agitatorów.
Nikt nie zwracał uwagi na dwoje młodych ludzi w sukniach robotniczych. Bez przeszkody wydostali się z przedmieścia, mając nadzieję, że spotkają gdzie po drodze jaki powóz. Ale ruch koło zamarł dziś w mieście. Nawet fiakry wróciły do remiz, nie chcąc się narazić na wybryki różnych pauprów. którzy gospodarowali od samego rana w Paryżu.
Im więcej zbliżali się do śródmieścia, tem trudniej było przedostać się przez tłumy napełniające ulice. Całemi bandami, zalewając nawęt boczne chodniki, szli „zwycięzcy Bastylii“, obnoszący na pokach, na widłach po całem mieście, swoje trofea: głowy zamordowanych oficerów i żołnierzów, uciętą rękę inwalidy, — dobrodziejkę, zbawczynię Paryża.
Strasznie wyglądały te głowy, zeszpecone ranami, oblepnone zastygłą, zczerniałą krwią w blaskach latarni i pochodni. Ze zgrozą, drżąc jak w febrze odwracała się od nich panna de Laval, tuląc się do Gastona.