Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/274

Ta strona została przepisana.

gach postanowili patryoci zerwać z tradycyami przeszłości, więc nawet odwiecznych, czcigodnych jej pamiątek nie chcieli uszanować.
Król pobladł. Doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby się zapadał z całą przeszłością Francyi głęboko, aż na samo dno zapomnienia.
Jechać dalej, czy wrócić?
Jeżeli wróci, będzie musiał posłać jeszcze dziś wierne dotąd koronie pułki francuskie i najemne do Paryża, będzie musiał przemówić do zbuntowanego miasta mową rozgniewanych władców i krew; jego poddanych zrosi obficie bruk jego stolicy. Nie, nie, on tego nic chce, on, król francuski nie będzie zabijał Francuzów. Niech się dzieje, co chce...
Przeżegnał się, przykazał swojej gwardyi czekać na niego i dał znak do pochodu.
Jeszcze żaden król francuski nie wjeżdżał do Paryża tak cicho, tak smutnie, jak on. Milicya stolicy nie przyjęła go radosnymi okrzykami, sztandary nie oddały mu należnego naczelnemu wodzowi pokłonu, wesołe fanfary nie oznajmiały przybycia pana Francyi. W milczeniu prowadziła go gwardya narodowa, jak gdyby eskortowała więźnia.
I więźniem czuł się Ludwik XVI, bo nie z własnej woli jechał do Paryża, lecz zmuszony brutalną przemocą groźnych wypadków.
Bez miłości, z żalem spoglądał przez szyby karety na milicyę, na ten naród uzbrojony,