Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/278

Ta strona została przepisana.

może spać we Francyi spokojnie wśród największej burzy.
Kiedy tak siedział w złocistej karecie, otoczony zewsząd murem strzelb i pik, zaprzątała go tylko jedna myśl: żeby się jak najprędzej wydostać z tego strasznego miasta; zrobię wszystko, zgodzę się na wszystko, byle wrócić jak najprędzej do Wersalu, do swoich.
Skwapliwie przyjął do kapelusza trójkolorową kokardę, którą mu Bailly podał na progu ratusza, szybko wszedł do ponurej sieni ponurego gmachu, który miał się niezadługo zamienić w jaskinię morderców.
Zdziwił się.
W sieni ratusza oczekiwał go szpaler, jeszcze niezwyklejszy od pierwszego, ulicznego. W dwóch rzędach ustawili się tu członkowie różnych tajnych związków, tworząc nad nim ze szpad „sklepienie stalowe“. Nie wiedział, że masoni czczą w ten sposób tych, których przyjmują do swego grona.
Jeden z masonów, Monc’eau de Saint-Méry przemówił do niego:
— Zawdzięczasz koronę swojemu urodzeniu, odtąd będziesz ją zawdzięczał tylko swoim cnotom.
Nie zrozumiał groźby, ukrytej w tej przemowie, nie słuchał, co do niego mówiono, pochłonięty jedną, tą samą ciągle myślą: żeby się ta męczarnia jaki najprędzej skończyła...