Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/279

Ta strona została przepisana.

W sali ratuszowej, z tronu, który dla niego ustawiono, wysłuchał w milczeniu sprawozdania wypadków ostatnich dni i rewolucyi miasta. Nie opierał się niczemu. Milicyę narodową uznał, wybór Bailly’ego i Laffayette’a potwierdził, obiecał odwołać dymisyę Neckera i oddalić wojska z okolic Paryża.
Odetchnął... Wszystko dał narodowi, czego tylko od niego żądano... Chyba go teraz zostawią w spokoju.
Żegnały go okrzyki: niech żyje dobry król! On uśmiechał się na prawo i lewo — bladym uśmiechem sztucznej uprzejmości, nie zwracając uwagi na hałaśliwe objawy uszczęśliwionego ludu paryskiego, z którego słowo królewskie zdjęło strach przed wojskami królewskiemi. Tyle już razy dziękowano mu wdzięcznemi okrzykami i tyle już razy nie zadowolniła jego uległość apetytów rewolucyi... Przestał wierzyć w szczerość, w trwałość dobrych uczuć narodu.
Nareszcie...
Siedział w karecie i opuszczał rozkołysane namiętnościami miasto. Prędzej, prędzej...
Uczuł się bezpiecznym dopiero wtedy, gdy znalazł się wśród swojej gwardyi szlacheckiej. Ta go nie zdradzi, nie znieważy...
Był już późny wieczór, kiedy stanął w Wersalu. Tu witała go rodzina i służba łzami, uściskami, jak gdyby wracał z krwawej bitwy.