Strona:PL Joseph Conrad-Banita 018.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Okręt nasz — jąkał się — zawinie do Surabaju, wydali by mię.
— Tem lepiej!
— Tem gorzej — odciął się śmielej chłopak. — Niechcę wracać do domu, wolę tu pozostać... tu można dużo zarobić, a w domu bieda.
Luigard spojrzał nań bacznie.
— Takiś to ptaszek! Pieniędzy ci trzeba! ha! ha! I nie strach że ci tak samemu, na obcem wybrzeżu włóczyć się bez ojca, matki, djable ty mały!
Chłopiec obejrzał się, znać było po nim, że się jeno boi powrotu na „Kosmopolitę“. Luigard łagodniał.
— A wiele masz lat? — spytał.
— Siedemnaście.
— Jak na tyle, toś zuch! Głodnyś może, co?
— Głodny.
Hm! to chodź ze mną.
Chłopak usłuchał milcząc, wśliznął się pod maszt łodzi.
— Zna swoje miejsce — mruknął kapitan — sprytny! Dalej! — rzucił malajczykom, co się przegięli nad wiosłami.
Taki był początek karjery Willemsa.
Był on synem ubogiego okrętowego maklera w Roterdamie. Matki nie pamiętał. Sprytny, lecz leniwy, nie osobliwym był uczniem, a z braku dozoru w domu, włóczył się z pół tuzinem siostrzyczek i braciszków po placach i zaułkach rodzinnego miasta. Ojciec pił i późno wracał do domu. Willems ucieszył się zrazu bardzo, gdy go oddano na „Kosmopolitę“, wkrótce jednak, morze widziane z bliska i z masztów okrętu wydało mu się mniej słodkie od