Strona:PL Joseph Conrad-Banita 023.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i oto runęły, w proch się rozsypały, wszystkie jego nadzieje, zamysły, długich lat zabiegi. Co pocznie teraz?
Zanim zdołał, najsumaryczniej bogdaj, odpowiedzieć sobie na to pytanie, znalazł się w ogrodzie, u drzwi własnego domu, tego domu, który mu Hudig był podarował. Spojrzał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby się dziwił, że nie runął, że stoi na miejscu: czysty, w porządku, w słońcu i śród kwiecia.
Dom to był mały, lecz zgrabnie zbudowany, otoczony cienistą galerją, po której lekkich bambusowych słupach pięły się pnące rośliny, zarzucając na wysoki, spiczasty dach festony liścia. Willems wstępował zwolna na dwanaście stopni schodów, wiodących na obszerną werandę. Przystawał na każdym stopniu... Musiał opowiedzieć żonie, co zaszło i to go przestraszało, sam zaś ten lęk, z którego niezwykłości doskonale sobie zdawał sprawę, był mu miarą zaszłych w nim samym i do koła niego zmian. Stał się innym: stracił, nie opuszczającą go niegdyś wiarę w siebie i w swą gwiazdę... Nie wiele snać dziś już ważył, skoro się własnej mógł bać żony.
A bał się tak dalece, że nie śmiał przekroczyć drzwi otwartych do jadalni i stał bezradny, oparty o mały stolik, na którym leżała rzucona kobieca robota. Siedząca tuż obok, na drągu czerwonoskrzydła papuga, widząc go zaczęła chrapliwym głosem powtarzać imię: „Johanny“. Wiatr poruszał firankami u okien, skrzypnęły gdzieś, przed natrętnem popołudniowem słońcem spuszczane żaluzje. Willems stał zamyślony, jak też żona przyjmie wiadomość i odnośne rozkazy. Nie obejdzie się bez łez