Strona:PL Joseph Conrad-Banita 031.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gwiazdę, powodzenie, a wiara ta była mu jedyną ostoją, a powodzeniu sam tamę położył. Od głębin morza dzielił go krok jeden, skok...







IV.


— Mam cię wreszcie — rozległ się za nim głos ochrypły i silna dłoń kapitana Luigarda opuściła się na jego do skoku w morze podane już ramiona. Tym razem stary wilk morski zabiegł mu drogę, jak on Willems, pacholęciem będąc, zabiegł mu ją w którejś z mnogich przystani, archipelagu, a głos Luigarda orzeźwił go z samobójczych zamysłów. Strącił dłoń kapitana ze swych ramion, w mgnieniu pamięci wskrzesła mu chwila świetnie zapowiadającej się karjery. Rozgoryczenie swe zwrócił ku swemu pierwotnemu protektorowi.
— Z twojej to winy — zawołał — a teraz największą mi wyrządzisz łaskę, strącając w te głębie. Dłoń masz potężną, dopomóż u kresu, jakeś dopomógł u wnijścia w życie.
— Dłoń moja — odrzekł chłodno stary — zda się na coś lepszego i nie moja rzecz dostarczać strawy rekinom. Od samego rana szukałem cię po mieście i... a no! dowiedziałem się, co się święci. Powiem ci prosto: świętym nie jesteś i nie ma w tobie materjału na świętego. Fakt to i kamieniem na ciebie nie rzucę. Każdy upaść może, a dźwignąć się musi. No! nie wyrywaj mi się, jak krnąbrny na uczynku pochwycony przez nauczyciela sztubak. Musimy z sobą pomówić spokojnie, rozważnie.