Strona:PL Joseph Conrad-Banita 035.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ojca! Brał to za życzliwość szczególną, za ocenienie swych niepospolitych zdolności. Jakże dumnym był z zaproszenia szefa „na wieś“, gdzie pod gościnnym jego dachem spotykał się na stopie równości towarzyskiej, z największemi miejscowemi znakomitościami. Jakże musiano drwić z niego za jego plecami, a Hudig tak mu na pozór serdecznie winszował szerokości jego rasowych poglądów, braku niemądrych przesądów!
Ha! wpadł w pułapkę, związał sobie ręce, zgubił siebie i swą przyszłość... I pomyśleć, że „lis“ przeklęty, Hudig ośmielił się nazwać go „złodziejem“. On to, Willems, został haniebnie oszukany, okradziony, odarty z czci, wiary, swobody, przyszłości...
— Puść mię, kapitanie — zgrzytnął przez zaciśnięte zęby — puść, zabiję starego lisa!
— Tego by jeszcze brakowało — zawołał Luigard, ściskając ramię swego byłego pupila — zwariowałeś! Teraz gdy cię mam, to już pewnie nie puszczę.
Ciągnął go za sobą gwałtownie. Stróż nocny opowiadał nazajutrz swym zwierzchnikom, że dwóch pijaków brało się w nocy za bary na grobli, a było to dwóch „białych“, jak zwykle pijanych, walczących nie na noże, sztylety, lecz pięści. Za co? Kto ich tam wie! Kto powie, za co się „biali“ biorą za bary? Czarni i kolorowi, to zawsze wiedzą o co im idzie, ale tamci...
W chwili, gdy Luigard poczynał wątpić, czy zdoła utrzymać dłużej wyrywającego mu się wściekle Willemsa, poczuł, że muskuły jego przeciwnika