Strona:PL Joseph Conrad-Banita 036.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się odprężają. Udało mu się przyparć go do obmurowania. Obaj oddychali głośno i szybko.
— Nie duś mię — wykrztusił Willems. — Mów, co masz powiedzieć, kapitanie! słuchać cię będę cierpliwie.
— Tak to lubię — odparł, oddychając ciężko stary. — Co bo cię wprawia w tę wściekłość.
I rozpuściwszy wzrok po mrokach przysłaniających morze, zatrzymał go na sylwetkach, stojących na kotwicy okrętów, mówiąc:
— Za chwilę podpłynie po mnie moja barka, o świcie będziemy na pełnem morzu. Pomyśl i decyduj się.
— Zdecydowany jestem — odparł ponuro Willems, patrząc w dół, poza parapetem.
— Nie w tem rzecz — mówił chłodno, stanowczo Luigard — nie w tem. Gdym cię przygarnął, pamiętasz? bezdomnego, na dalekiem, obcem wybrzeżu, wziąłem na się poniekąd odpowiedzialność za ciebie. Przez cały szereg lat wystarczałeś sam sobie, lecz dziś...
Przerwał mu rytmiczny plusk wody bitej wiosłami. Barka, o której wspominał, nadpływała.
— Słuchaj — mówił w wielkim pośpiechu Luigard — niceś już nie winien Hudigowi. Rachunek uregulowałem przed zachodem słońca, zwróciłem mu straty, koszta, procenty, do ostatniego szeląga i teraz możesz śmiało wracać do żony, mówię ci możesz...
— Do niej! — oburzył się Willems.
— Zaszedłem był do waszego domu — ciągnął kapitan — w poszukiwaniu ciebie. Zastałem ją w rozpaczy. Wzruszyło to mnie niesłychanie. Bie-