Strona:PL Joseph Conrad-Banita 043.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wiono reje, okręt wypływał z przystani. Morze było spokojne, ledwie lekką marszczyło się falą, szemrząc tkliwym szeptem kochanki, nucąc kołysankę piastunki. W szepty te i kołysanki Luigard, oparty o barjerę pokładu, wsłuchiwał się z tkliwem rozmarzeniem w siwem oku. „Flash“ mijał jedyny pozostający w przystani na kotwicy okręt.
— Spójrz, — zwrócił się do siedzącego ciągle ze smutnie obwisłą głową Willems’a, — okręt ten należy do pewnego araba. „Biali“ nie poradzą sobie ze mną, chociażby nie wiem jak usiłowali podpatrzeć mą tajemnicę, ale ten syn pustyni, nieraz mi w drogę tak włazi, że żywi chyba nadzieję pobicia mię na głowę.
Zaśmiał się.
— Lecz nie uda mu się, dopóki żyję, — ciągnął. Widzisz, wyspie, z której czerpię skarby, dobrobytem się wypłacam i nie samym materialnym dobrobytem. Załatwiam tam zawilsze sprawy, rozstrzygam spory, staram się o pomyślny rozwój tubylców, widzę z radością jak się rozwijają, rosną w dobrobyt pod mem okiem i jestem tam panem nie mniej wszechwładnym jak wice-król Indji. Nie, nie dopuszczę do mych źródeł chytrych arabów, zatruliby mi tam — a nie mnie samemu tylko — powietrze! Nie dopuszczę, chociażbym to całem mem mieniem miał opłacić.
„Flash“ mijał stojący na kotwicy okręt, na którego pomoście zjawiła się postać w białe spowita burnusy, a głos donośny i dźwięczny zawołał:
— Czołem! przed Radży Lat’em:
— Czołem przed szeikiem Abdulla! — odkrzyknął z niemniejszą uprzejmością, chociaż z nietajo-