Strona:PL Joseph Conrad-Banita 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wierzająco, — „biały“ nie raczyłby przemówić do córki żebraka, ślepca.
— Hai! mówię com na własne widział oczy.
— I cóżeś widział ty! jednooki! — zawołał wzgardliwie Lakamba.
— Widziałem, — mówił rozważnie tamten, — własnem widziałem okiem, obcego, białego przybysza przechadzającego się po ważkiej leśnej ścieżce, zanim słońce ranne osuszyło rosy. Słyszałem, na własne uszy, słyszałem dźwięk jego głosu, gdy słodko szeptał do ucha dziewczęciu o bladej twarzy i wielkich oczach. Kobieta to ciałem, lecz mąż duchem, nie zna wstydu lecz i strachu nie zna. I jej głos na własne słyszałem uszy...
Pokiwał głową i zamilkł z jedynem swem okiem wlepionem w zbity wał drzew na przeciwległym brzegu rzeki. Lakamba leżał milcząc, zadumany. Pod niemi rzeka, złotodajna rzeka Luigard’a, niedostępne dla innych źródło bogactwa szemrała z cichym pluskiem o bambusowe żerdzie, podtrzymujące platformę straży, przed którą czuwali.
Przed domem grunt zbiegał wzgórzem ogołoconem już z budulcowych pni, lecz pokrytem gęstą trawą i zaroślami, spalonemi długotrwałą suszą. Wąskie skiby ryżu opasane były z trzech stron, niby murem, dziewiczym lasem, z czwartej zbiegały ku rzece. Na wodach i lądzie nie było najlżejszego powiewu wiatru, lecz wysoko, ponad drzewami strzelającemi w niebo, unosiły się szybkie chmury, to przysłaniając to znów odsłaniając srebrny księżyc w pełni. Daleko, śród biegu rzeki tak spokojnej jak gdyby snem zdjętej, plusnęła od czasu do czasu ryba, cichym pluskiem przerywając głęboką ciszę.