Strona:PL Joseph Conrad-Banita 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nowaniem patrzała na mądrego i mężnego, którego przywykła od najwcześniejszego swego dzieciństwa widywać u boku swego rodzica. O czem marzył, co wspominał siedząc zamyślony w noc głęboką, na wygnania ziemi? Kto wie czy nie szukał wyjścia w lepszą, lecz o! jakże niepewną! przyszłość.
Przybycie do Sambiru Willems’a, Babalatchi powitał z trwogą. Nie byłaż to nowa przez nienawistnych „białych“ zajęta placówka? Z czasem uspokoił się. Wieczora pewnego spotkał Willems’a na ścieżce wiodącej do banany, ku mieszkaniu ślepego Araba i nie zdziwiło go, że się starzec ani domyśla o krążeniu obcego człowieka w pobliżu swego domostwa. Innym razem biały surdut europejczyka mignął mu pomiędzy zaroślami na przeciwległym brzegu strumienia. Dnia tego nie spuszczał z oczu Aïszę, gotującą jak zwykle ryż na wieczerzę. Odmówił zaproszeniu Omara, odszedł wcześniej i tegoż jeszcze wieczora, oświadczył zdumionemu Lakambie, że chwila dawno upragniona się zbliża, a na naglące zapytania wskazał ruchem głowy na krzątające się w pobliżu ogniska kobiety. Dopiero gdy osada usnęła powiódł magnata na brzeg rzeki, wsiadł z nim do czółna, które puścił z biegiem wody, płynąc śród łanów ryżu, ku zapomnianej jakiejś lepiance. Tu byli bezpieczni, w oddaleniu od ócz i uszu ludzkich a w potrzebie nocną swą wycieczkę mogli wytłómaczyć zasadzką na jelenie, w które miejscowość ta obfitowała. Tu Babalatchi odsłonił plan swój, dobrze obmyślany, zdziwionemu Lakambie. Willems, we własnej osobie, miał zostać narzędziem zniszczenia potęgi i wpływów Luigard’a.
— Znam ich, „białych“, — mówił połyskując