Strona:PL Joseph Conrad-Banita 064.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak innych tyle, w nieprzebitym gąszczu. W tem przed smutnem okiem przechodnia, zamigotały białe i barwy oślepiające jak płatki słońca przedzierającego się przez gąszcz drzew, po których cienie zdają się ciemniejsze. Stanął zatrzymując dech w piersiach, Czy mu się zdało, czy słyszał szelest lekkich kroków? Obejrzał się. Wysokie trawy podnosiły się dopiero co potrącone lekką stopą, której ślady pozostawały jeszcze na srebrnych mchów kobiercu. Ktoś przebiegł tędy. Nie wiatru powiew, bo drzewa stały nieporuszone i trawy wysokie odprostowane stały znów ciche, jak zaklęte, w powietrzu stłumionem, gorącem...
Zagrzany ciekawością Willems, rozgarnął gąszcz splątanych wiciokrzewów, a przed oczami mignęły mu znów białe i kolorowe szaty i czarne, jak noc warkocze kobiety, niosącej na głowie bambusowe, wodą czystą strumienia wypełnione naczynie. Zatrzymała się, słysząc szelest jego kroków, odwróciła się. Willems przystanął też na chwilę, poczem minął ustępującą mu z drogi. Patrzał wprost przed się, tem niemniej nie uronił nic z wdzięcznego zjawiska. Kobieta odwróciła w bok głowę, co uwydatniało siłę i piękny kształt jej ramienia. Masą czarnych włosów starała się jak zasłoną przykryć dół twarzy. Mija ją szybko, sztywny, zahypnotyzowany niespodzianem a tak ponętnem zjawiskiem. Mijając, słyszał jej przyśpieszony oddech, czuł palące spojrzenie wpół przysłoniętych źrenic. Było w tem coś ciężkiego i przenikającego zarazem. Minął ją, lecz wrażenie zaciekawienia, nagle zbudzonego pożądania trwało, obejrzał się.
Wyprostowała się, podtrzymując wdzięcznym