Strona:PL Joseph Conrad-Banita 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdało mu się, że wzrokiem przebić zdoła opuszczające się z drzew niebotycznych, ciężkie jak skrzydła złowieszczych ptaków cienie, że przeniknie jakąś czarodziejską tajemnicę.
W grze świateł i cieni, stojąca przed nim kobieta, zdawała mu się niepochwytną a niedostępną, jak senne widziadło; zwodniczą i jasną; zamgloną, ponętną i odpychającą zarazem; istne wcielenie ducha tej ziemi tajemniczej, nieprzeniknionemi porosłej lasy, nurzającej się w mglistych horyzontach i falujących, niepochwytnych linjach. Zjawisko urocze, owiane przeźroczystą zasłoną, tkaną ze słonecznych, migotliwych promieni i równie niepochwytnych zielonkawych cieni.
Zbliżała się do niego. Stał wzruszony, zmięszany oczekiwaniem czegoś nieodzownego, z czego sobie, w pomieszaniu swem, sprawy zdać nie umiał. Ciszę przerwał obcy mu, a jednak własny głos jego:
— Ktoś ty? — pytał nieznajomą.
— Córką jestem ślepego Omara, wodza — odrzekła cichym, lecz pewnym głosem. — Tyś „biały“ kupiec, władca tej wyspy? — pytała.
— Tak — odrzekł, wstrzymując z wysiłkiem palące spojrzenie jej źrenic — białym jestem, lecz — dodał, jak gdyby mówił o kimś innym — banitą, nie kupcem i władcą, lecz z pośród rodaków moich wygnany.
Słuchała go cicha, nieporuszona: pod opadającemi na jej czoło kosmykami czarnych włosów, podobna do posągu złoconego o palących, żywych źrenicach. Przysłoniły je długie rzęsy powoli opadających powiek, a skośne, rzucone nieznajomemu spojrzenie miało ostrość i przenikliwość połyskliwej