Strona:PL Joseph Conrad-Banita 075.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wartoż co bądź brać w rachubę oprócz umykających chwil... A gdyby umarł nagle, nie spotkawszy się z nią, nie przycisnąwszy do bijącego — ach! jak gwałtownie! serca?
Przeprowadzony szyderczym śmiechem Almayera wsiadł na czółno, łudząc się wiarą, że je potrafi zatrzymać, nazad zawrócić skoro mu się podoba. Dopłynie tam jeno, okiem obejrzy miejsce i drzewo, pod którym leżał, gdy przyklękła obok niego i dłoń mu ujęła. Wyskoczył na murawę w znanem sobie miejscu, z takim pośpiechem, że uronił powróz, którym miał czółno uwiązać do nadbrzeżnych krzaków. Pęd wody uniósł łódź lekką i pustą i oto Willems ujrzał się zależnym od sług Patalolo, do których legowisk droga wiodła około chaty Aïszy.
Szedł niechętnie, nie własną jakoby popychany mocą, zahypnotyzowany, wsłuchany w odgłosy przeznaczenia. Odgłosy to były niejasne, do szumu gwałtownego potoku podobne, próżno by się im teraz usiłował oprzeć. Czuł swą niemoc, burzył się przeciw niej instynktownie, zaciskając pięści.
Zimny pot występował mu na czoło, podobny był do skazańca słuchającego przez samego siebie podpisanego na się wyroku. Ku nocnemu zmrokiem obciągniętemu niebu, olbrzymie drzewa wznosiły czarne szczyty, a na czarnem tle nieba przepływały białawe, do zbłąkanych świateł miesiąca podobne obłoczki.. Pod stopami czuł wilgotną, warem dnia upalnego oblaną ziemię, do koła cicho było i głucho.
Obejrzał się gotów zawołać o pomoc. Cisza ta, głusza, nieruchomość drzew, cieni, nocy, tchnęły