Strona:PL Joseph Conrad-Banita 079.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mayer — odparł wzgardliwie, ze źle utajoną niecierpliwością Willems — Wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia przekona mię o tem jeszcze bardziej i możesz pożałować...
— Oj kpiarzu! kpiarzu! — zaśmiał się drzwi odsuwając Almayer. — Wejdź, bo dostaniesz porażenia słońcem na moim progu. Piekielnie gorąco! Wchodźże, lecz cicho, bo dziecko śpi.
Willems stał na progu galerji istne widmo tego, czem był niedawno jeszcze: spólnik najbogatszego na archipelagu malajskim kupca. Kurtę miał na sobie porwaną i zbrukaną, kapelusz zmięty, włosy nie strzyżone przylgnęły mu do oblanego potem czoła, spadały nierównemi kosmykami na oczy zapadłe lecz płonące gorączką, śród wychudłej twarzy, niby dogorywające węgle śród szarego popiołu. Broda obrosła zapadłe jego policzki. Wyciągnięta powitalnie ku gospodarzowi domu ręka drżała, a usta zaciskały się nad niewypowiedzianem jakimś cierpieniem. Bosy był i zdawał się chwiać na nogach ze zmęczenia.
Almayer obrzucił go niechętnem, krytycznem spojrzeniem. Nie wziął wyciągniętej do siebie ręki, która opadła wzdłuż wysokiej i barczystej, ale wychudzonej postaci przybysza.
— Przyszedłem — począł, czerpiąc ustami powietrze Willems.
— Widzę! — zauważył Almayer — i co prawda mógłbyś sobie zaoszczędzić trudu po całych pięciu tygodniach... tak jest pięciu, włóczęgi. Co prawda, nie czułem zgoła braku twego towarzystwa i nie tęskniłem za niem. Radziliśmy tu sobie niezgorzej...
— Słuchaj! powiem ci — przerwał mu przybyły.