Strona:PL Joseph Conrad-Banita 096.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalatchi. Dziś rano jeszcze Bulangi wypłynął po niego na najbliższej łodzi Lakamba. Obcy on nam jest i cudzy, lecz sprzymierzeniec i czuwać nad nim musimy. O trzeciej wysłałem drugą łódź. Wierz mi, o córko wielkiego Wodza, że ten, którego oczekujesz przybyć może skoro sam zechce. Byle zechciał.
— Niema go! — odparła zagryzając wargi, — czekałam go wczoraj, dziś czekam... jutro sama doń pójdę.
— Jeśli żyć będziesz, — mruknął sam do siebie Babalatchi, a głośniej dodał.
— Czyś o władzy swej i potędze swych wdzięków zwątpiła o hurysko samego proroka! Niewolnikiem jest twoim.
— Niewolnicy — odparła brwi zsuwając, — uciekają czasem i rzeczą pana i właściciela dogonić, ujarzmić.
— Chciałabyśże żyć dalej i umierać o żebraczym chlebie?
— Co mi tam! — załamała dłonie a z rozszerzonych jej czarnych źrenic, skry się posypały, zwiastunki burzy, błyskawice.
— Pst! upomniał ją jednooki, wskazując ruchem głowy modlącego się przed namiotem starca. Pomyśl dziewczyno! czy on sam żyć zdoła o żebraczym chlebie?
— Wielki jest i mężny — zawołała, — dlatego gardzi wami. Mąż to! mąż prawy. Jemu być wodzem!
— Wiesz co mówisz! — mówił Babalatchi powstrzymując wijący mu się na ustach uśmiech. Pamiętaj jednak dziewczyno o mężnem sercu, że chcąc