Strona:PL Joseph Conrad-Banita 103.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalatchi, który przez trzy doby męczył się niepewnością, jaki obrót wezmą jego intrygi, pewnym być mógł teraz uwikłania w swe sieci „białego“ i z lekkiem sercem przypatrywał się czynionym na dworze Lakamby przygotowaniom dla przyjęcia Abdulli. Od wybrzeża do samego domu magnata, leżały stosy smolnych, na pochodnie przeznaczonych gałęzi. Na dziedzińcu w półkole ustawiono bambusowe, kobiercami pokryte ławy. Lakamba postanowił przyjąć na świeżem powietrzu dostojnego gościa i upragnionego sojusznika, chcąc mu się przy tem ukazać w pełnem otoczeniu swych licznych domowników i podwładnych, odzianych w odświętne, białe sarongi zebrane dokoła ciemnych ramion kosztownemi spinkami, z bronią za pasem, z dzidami w dłoni, lub poukładanemi w kozły dokoła biesiadników. Dwa stosy smolnego drzewa płonęły u wnijścia nad sadzawką, a Babalatchi przechadzał się pomiędzy niemi, nadstawiając ucha na najdalsze i najlżejsze szmery. Miesiąca nie było na niebie, pomimo to noc była dość jasna, chociaż mgły osiadały gęste na brzegach Pantai.
Hasło jedno, drugie i zanim Babalatchi odpowiedział na nie, dwie lekkie łodzie przybiły do brzegu i wysiedli z nich najzamożniejsi z krajowców: Dawid Sahamin i Hamet Bahassoen, zaproszeni przez Lakamba. Noc się pogłębiała. Ognie płonęły pod czapkami czarnych dymów; Babalatchi wytężał słuch w dół rzeki... Wreszcie! Zwołał sługi, rozdał im pochodnie, rozstawił w szeregi, niby w szyku bojowym, nad którym na kształt rozpuszczonych chorągwi, powiewały dymy gęste.
Od brzegu biegło wołanie: