Strona:PL Joseph Conrad-Banita 108.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nego w swych tułaczych progach gościa, — mówił uroczyście posłaniec.
Lakamba tymczasem opowiadał coś snać ciekawego Abdull’owi, gdyż ten słuchał go z widoczną ciekawością:
— Ludzi dostarczyć mogę, — mówił, — osiemdziesięciu w potrzebie, osiemdziesięciu i czternaście łodzi. Brak nam prochu...
— Haï — wtrącił Babalatchi, — obejdzie się bez potyczki. Powaga imienia Saïd Abdulla wystarczy. Samo jego zjawienie się...
— Proch by nie zawadził, — zauważył niedbale Arab — jeśli notabene okręt mój zdoła wpłynąć bezpiecznie w łożysko rzeki?
— Bezpieczeństwem okrętu wola twoja panie! — odrzekł z głębokim ukłonem Babalatchi. — Idźmy widzieć się z Omarem el Badavi i z tym tam, „białym“.
W przygasłem zwykle oku Lakamba, zapaliła się mętna iskra.
— Ostrożnie Tuan Abdulla, — zawołał, — ostrożnie. Zachowanie się tego plugawca jest niebezpieczne: wrzeszczy, pięść wznosi, bije...
— Nic ci o dawco dóbr wszelkich, nie grozi, — uśmiechnął się z pewnością siebie Babalatchi. — Głową mą odpowiadam.
Abdulla patrzał przez chwilę na obu mówiących. I po jego wargach wił się uśmiech. Po chwili zwrócił się ze zwykłą powagą do Babalatchi:
— Idziemy?
— Tędy, — mówił doradca, rozgarniając gałęzie i żywopłoty. — Za chwilę o władco i krzepicielu serc naszych! ujrzysz ślepego, walecznego wodza, Omara