Strona:PL Joseph Conrad-Banita 110.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i barwnych szmatek, któremi wdzięki swe potęgować pragnie.
— Potrafię wszelakie zadowolnić zachcianki — odrzekł wzgardliwie Abdulla — stać mię na to, lecz... — Zawahał się, przebierając długiemi palcami w swej brodzie.
— ...Lecz — ciągnął tak cichym szeptem, że Babalatchi bacznem uchem zaledwie słowa jego mógł pochwycić. — Omar jest synem wuja mego ojca, on i to co doń należy, wierzy w Koran, gdy ten... „biały“... jest niewiernym. Nie! nie przystoi to! nie przystoi! Niewierny nie może żyć w cieniu mego ramienia. Pies! Mógłżebym ścierpieć, by na oczach moich żył z kobietą tej samej co ja wiary? Mógłżebym to ścierpieć?
Zaczerpnął wązkiemi wargami powietrze i nie zmieniając głosu spytał:
— Cóż poczniem z nim, gdy wydobędziem zeń to, co nam potrzeba?
Stali teraz w cieniu, milczący, błądząc wzrokiem po zwieszających się nad nimi drzew konarach. Mogli jeszcze dostrzedz poza sobą Lakamba, rozmawiającego z Sahaminem. Mogli dojrzeć rysujące się na czerwonawem tle ognisk, ciemne postacie ludzi, przechadzających się po dziedzińcu rezydencji magnata. Z boku, z czarnego jak noc sama lasu, zawiało chłodem. Dreszcz przebiegł Araba i jednookiego malajczyka.
— Otwórz wrota i wnijdź pierwszy — rozkazał Abdulla. — Wierzę, że nie czyha tu żadna zdrada.
— Na głowę mą, żadna — zaklął Babalatchi, podnosząc drewnianą kołatkę. Uspokoił się, jak ten,