Strona:PL Joseph Conrad-Banita 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gi starca. To tylko mógł pochwycić głęboko od czasu do czasu wzdychający Babalatchi. Abdulla obudził w nim zaufanie. Od razu zapomniał, że Arab ma wiele, zbyt wiele może decyzji. Może mu ona nie dopisze do końca?... Cień zwątpienia zaćmił na chwilę świetne nadzieje polityka.
Posłyszał kroki na werandzie domu z tarcic: Willems schodził ze schodów. Na jasnem tle rozwartych do oświeconego domu drzwi zarysowała się postać niewieścia.
Aïsza zeszła z ganku i znikła w mrokach a Babalatchi gubił się w domysłach, gdzie poszła, gdy go z zamyślenia zbudził twardy głos Willems’a pytaniem:
— Gdzież Abdulla?
Wskazał dłonią na namiot skąd się głosy podnosiły i przycichały; rzucił na Willems’a skośne spojrzenie.
— Roznieć ogień — rozkazał Willems — chcę cię mieć na oku.
Babalatchi rzucił na węgle wiązkę suchych gałęzi, nie spuszczając też z oka „białego“, a gdy się odprostował, mimowolnym ruchem upewnił się czy ma broń za pasem. Usiłował być uprzejmym.
— Zdrów jesteś chwała Wszechmocnemu! — rzekł.
— Zdrów! — odpowiedział Wilems tak gromkim głosem, że malajczyk drgnął cały. Obie, silne dłonie europejczyka opadły na jego ramiona. Babalatchi skurczył drobną postać, lecz zachował pogodny wygląd twarzy, gdy Willems, spróbowawszy na nim swej mocy, wypuścił go z żelaznych kleszczy i odwróciwszy się zaczął się grzać przy ogniu: