Strona:PL Joseph Conrad-Banita 115.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

maniem, nie ja... Na ustach moich miody życiodajnych obietnic. O życiu! o jego słodyczach, o tem co samo ma w niem jakąś cenę, mówiłem. O długiem, szczęśliwem, rozkosznem życiu, mogącem zostać udziałem twym o! Tuan!
Przed nim płonął ogień rozpraszając w wąskim kręgu nasuwające się ciemności. Teraz milczeli, każdy w swych myślach pogrążony, każdy czuł wagę chwili obecnej. Fatalizm, któremu hołdował malajczyk, nie chronił go od niepokoju o przyszłości. Fatalizm nie zmniejsza lęku i niepokoju: zrodzony ze strachu przegranej, wygranej nie zapewnia, a chociaż wiemy, że losy nasze są dziełem rąk naszych, wiemy zarazem jak często ręce nasze są słabe i nieudolne i jak zaradzić temu nie możemy. Babalatchi jedynem swem okiem, spoglądając z podełba na milczącego towarzysza, uśmiechał się w duchu nad łatwością obuzdania „białego“ siłacza. Zostanie on sternikiem Abdulli, ofiarą do złożenia na ołtarzu gniewu i zemsty potężnego Luigard’a, narzędziem zniszczenia Almayer’a. Ileż na raz wyciągnąć zeń można korzyści! Oj! biali! biali! Szaleńcy, siły i mocy pełni, których siłę i moc unicestwić tak łacno. Bądź co bądź Babalatchi nienawidził ich za tę właśnie moc ich i siłę, którą opanować i zniszczyć tak łatwo...
Tymczasem Willems mierzył wystraszonem okiem przepaść, w którą się staczał. On! przedstawiciel rasy białej, której był kością kości, krwią krwi, popadł w sidła „kolorowych“ barbarzyńców, któremi gardził, których się brzydził, a teraz oto igraszką ich jest i narzędziem. Miał dla nich wzgardę, nienawiść odmiennej krwi, etyki, umysłu, od-