Strona:PL Joseph Conrad-Banita 129.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rusz się! nie dotykaj mię! o zły, niegrzeczny chłopcze!
Zbliżała się doń coraz bliżej — on stał nieporuszony. Teraz wspięła się na końce palców, by doścignąć potężnego jego ramienia, wdzięcznym ruchem strzęsła z czoła włosy, co falą spłynęły na jej ramiona i podnosząc twarz zatopiła w jego smutnych oczach wzrok tkliwy, błagalny, pokorny i rozkazujący zarazem, słodkich obietnic pełen. Wzrokiem tym piła całą duszę, całe serce kochanka, z jego rozszerzonych, jak w hypnozie źrenic. W oczach Willemsa gasł przebłysk świadomości,, oburzenia, żalu. Muskuły twarzy rozciągały mu się w jakiejś zawrotnej błogości, w której tonęły uprzednie gniewy, żale, rozpacze, wahania, sumienia wyrzuty, wszystko. Stał, bojąc się spłoszyć ją lada ruchem i tylko szeptał cicho, miękko, błagalnie:
— Bliżej Aïszo! Aïszo moja!
Leniwym ruchem rzuciła mu ramiona na szyję. Opuściła głowę na jego piersi. Ciężkie włosy jej hebanową kaskadą spadały mu na ręce. Pod ich pieszczotą stał wyprostowany, nieporuszony, niby jeden z odwiecznych otaczających go pni, płonącem okiem wpatrzony w linje jej szyi, karku, ramion. Wzniosła głowę, wspięła się wyżej na palce ruchem rozpieszczonej kotki, otarła policzek o jego brodę. Westchnął. Wzniosła wzrok ku niebu.
— Północ blisko — mówiła — spędzimy resztę nocy przy ogniu. Dobrze tu. Opowiesz mi wszystko: słowa coś mówił i słowa coś słyszał od Abdulli. Słuchając głosu twego, zapomnę o tych trzech, minionych dniach... Widzisz, jakam dobra. Powiedz mi, że dobrą jestem.