Strona:PL Joseph Conrad-Banita 133.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Porywała go jej płomienna gwałtowność. Twarz jej nachylił ku swym ustom:
— Z tobą jestem — szeptał — wróciłem! Bez ciebie żyć nie potrafię i nie ja to, Aïszo, lecz tyś uciekła odemnie...
— Boś mię nie słuchał, zły! fałszywy biały człowieku. Gdy dopomożesz Abdullowi pobić radży Lauta, najmocniejszego śród białych, pozostanę z tobą zawsze i bać się nie będę niczego.
— Musisz mi wierzyć — mówił — gdy cię zapewniam, że nie kochałem nigdy żadnej kobiety, nie pozostawiłem poza sobą nic, coby warte było żalu, nic, oprócz wrogów gromady.
— Opowiedz, skąd przybyłeś — nalegała. — Opowiedz o ziemi „białych“, poza szerokiem morzem. Stamtąd idą na nas burze, zdrady i nieszczęścia. A tyś mię chciał tam z sobą uprowadzić? Szaleńcze! Dlatego to uciekłam i skryłam się i nie wróciłabym nigdy...
— Nigdy — przerwał jej — nigdy już nie poproszę cię, byś tam poszła za mną... i sam nie wrócę...
— Więc naprawdę żadna tam cię nie czeka kobieta?
— Żadna.
Usta jej szukały ust jego, oślepiały go spadające nań fale ciężkich, wonnemi olejkami przesyconych jej włosów.
— Tyś mię nauczył — szeptała przymykając oczy — kochać, jak kochają tam u was, szatana córki...
Zamilkł. Całowała go i przesuwała palce pomiędzy jego włosami. Leżał cichy i byłby ukojonym,