Strona:PL Joseph Conrad-Banita 134.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gdyby mu słodyczy jej pieszczot nie truło widmo niejasne, dobrze jednak znanej postaci, co mu się zdawała oddalać od niego, zapadać gdzieś w głąb nieprzeniknionych lasów. Chciałby ją czemprędzej stracić z oczu, a od oddalającej się, malejącej w oddali, oderwać pamięci nie mógł. Czyjaż to była postać tak niejasna, a tak mu dobrze znana. Czyja? — Ach! jego własna. On to...
Wstrząsnął się, strącając z siebie zmorę. Musiał się zdrzemnąć, leżąc na matach miękkich, pod drzewem. Pozostawał jednak nadal pod pognębiającem wrażeniem snu chwilowego i na jawie dalej widział samego siebie, raz wraz zmniejszającego się, raz wraz oddalającego się w dal tajemniczą, ciemną, nieokreślną, o której to tylko wiedział, że jest bez wyjścia. Serce biło mu gwałtownie, jednocześnie oburzał się sam na siebie, za chorobliwą wrażliwość. Nerwy miał rozstrojone, przebiegały go długie, zimne, gorączkowe dreszcze. Spostrzegła to Aïsza i przytuliła jego głowę do swych piersi. To go uspokoiło. Leżał cicho w nocnej, w pustynnej ciszy.
— Czyś bardzo zmęczona — spytał kochankę szeptem, bojąc się spłoszyć błogie ukojenie.
— Śpij! — odrzekła mu miękko. — Czuwam nad tobą.
Spoczywał w rytm serca jej wsłuchany. Dźwięk jego równy, mocny, uspokajał go, wróżył lepszą przyszłość. Wahania i niepokoje, trwogi, żale, wyrzuty sumienia nie byłyż wytworem wyobraźni.. Zresztą zażegnać ją łatwo wobec rzeczywistości jaką jest żywe, pulsujące rytmicznie, ogniem miłości ogrzane kobiece serce. Cierpienia, upokorzenia,