Strona:PL Joseph Conrad-Banita 137.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nieubłagane. Przymknął oczy, słyszał bicie serca Aïszy. Zdejmował go strach, co paraliżuje, pozbawia ruchu i głosu bezbronną ofiarę. Gdyby i chciał krzyknąć, nie mógłby. Nie był to lęk śmierci. Willems nieraz, śmiało patrzał jej w oczy. Nie strach przed „końcem“. Wiedział, że to nie koniec, że słowo jedno, krzyk, ruch jeden, skok, unicestwią zamiary ślepego starca, którego dłoń, omackiem, ostrożnie szukała jego serca... cios miał być ostateczny. Był to strach czegoś potwornego i nieznanego sobie, niedostępnego u źródła przyczyn, niedającego się pochwycić w rozwoju uczuć, pochodzącego od ludzi, rządzącego ludźmi, o których ocierał się wprawdzie zbliska, lecz których lekceważył, gardząc nimi, a których wnętrza odsłaniały mu się dopiero w całej swej zagadkowej nagości. Nie śmierć go przerażała, przerażały objawy życia obce, nieznane. Jakże je opanuje, on, co nic i nikogo, ani nawet samego siebie opanować nie umiał?
Uczuł na swej piersi dotknięcie palca tak lekkie, jak dotknięcie matki śpiącego dziecięcia, tak zimne jak śmierci samej. Omar podnosił prawą ręką sztylet, lewą rozchylając omackiem, ostrożnie kaftan na jego piersiach, twarz miał odwróconą, obojętną na to, co miał spełnić, a widzieć nie mógł.
Willems, ostatecznym wysiłkiem woli i świadomości, podjął wzrok na Aïszę. Siedziała nieporuszona, lecz oczy miała szeroko rozwarte, a ramiona jego krępowała coraz silniejszym, w zwiększającem się naprężeniu, aż konwulsyjnem uściskiem. Willems wzdrygnął się pełen goryczy. Więc i... ta!.. czyha na jego życie! Żal mu było pokładanej w nią ufności. Co? obezwładnić go usiłuje... serce jej miota się tak