Strona:PL Joseph Conrad-Banita 140.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

morderców plugawych? Są na świecie zaczarowane, głuche ustronia, gdzie mogliby żyć spokojnie... Jak, gdzie? Mniejsza z tem! Miłość, nienawiść, wzgarda, chęć wyrwania się z wstrętnego środowiska, silniejsze były od logiki, od faktów, od wszystkiego.
O parę kroków przed nim, na rubieży blasków, rzucanych przez ognisko i nieprzeniknionych ciemności nocy, stała Aïsza, naprzód podana, z jedną ręką, skrytą w fałdach sukni, z drugą wyciągniętą przed się, jak dla odparcia lub pochwycenia głuchych słów jego, brzmiących niepowstrzymaną namiętnością, groźbą czegoś nieznanego, nienawiścią, wzgardą, źle hamowaną niecierpliwością. Oczy się jej roztwierały coraz szerzej, jak gdyby się wczytywała w otwartą nagle przeznaczeń księgę, wnikała w słów znaczenie, patrzała na chwiejące się podstawy gmachu wzniesionego przez jej miłość, mierzyła wiarołomstwo kochanka. Przypominały się jej dni — ach! jakże bliskie! Tam nad ruczajem! Inaczej przemawiał wówczas, żebrząc spojrzenia jej, uśmiechu, powolny na ręki skinienie, brwi niedostrzeżone drgnięcie, cały w niej zatopiony. Wówczas w sercu Jego, w pamięci, w myśli nie było miejsca na nic coby nie było nią, nią samą... Nie było rodziny, ni ojczyzny, ni rasy, nic zgoła. Skąd ta teraz zmiana? Nie mogła przecie zeszpetnieć, ani postarzeć z dnia na dzień? Było to tak niedawno... Zdumioną była, upokorzoną się czuła i czuła rosnący w sercu gniew głuchy. Patrzała ponurym wzrokiem w cudzoziemca, w męża odmiennej rasy, co same nieszczęścia przynosi z sobą im, ludziom ras innych. Zamiast zapomnieć o wszystkiem, o samym sobie w jej ramionach, tęsknił do swoich, do krajów zamieszkałych