Strona:PL Joseph Conrad-Banita 141.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przez tych „białych“, co opanowują każdą piędź ziemi, której stopa ich dotknie. Podbili mórz przestworza, obcy miłosierdziu i prawdzie, własną zaślepieni siłą. Oj! mocni są, mocni! Prawda! Mogłaż ona, wodza córka, pójść za nim na obcą, na wygnania ziemię, znosić razy chłodnych, wzgardliwych spojrzeń, w fałszywych sercach nie znajdując oparcia? Pójść za nim i tam go stracić, bo że straci, o tem nie wątpiła ani przez chwilę.
Nigdy! przenigdy! Szaleńcem trzeba było być by o tem zamarzyć. Nigdy! Lecz i on sam odejść nie powinien. Panem był jej, prawda! lecz i niewolnikiem. Z nią winien żyć lub umierać. Miała prawo do jego miłości i miłość ta brzmiała, nawet w szalonych tych jego słowach. Rzeczą jej, Aïszy, wznieść pomiędzy nim a bracią jego, do której tęskni, której ją, Aïszę, poświęcić gotów, nieprzemożone zapory i dlatego winien tu pozostać. Nietylko pozostać, lecz dotrzymać danego Abdullowi zobowiązania... Wówczas Aïsza pewną go będzie...
— Ujdźmy! — mówił do niej gorącym szeptem. — Z tobą Aïszo! dla ciebie zwalczę wszystkie przeszkody, wszystkim i wszystkiemu czoło stawię. Albo też, słuchaj! Jutro razem będziemy na pokładzie okrętu Abdulli. Razem będziemy i będę mógł może... jeśliby okręt wypadkiem miał tu pozostać, opanujem łódź jaką w zamieszaniu, zbiegniem... Byle deska, jedna deska ratunku! Wszak się nie boisz morza? Dla mnie w niem zbawienie!
Zbliżał się do niej z wyciągniętemi ramionami, mówiąc szybko, bezładnie. Ona się cofała pomału, nie spuszczając oczu utkwionych w jego twarzy, ważąc w myśli znaczenie każdego jego słowa, in-