Strona:PL Joseph Conrad-Banita 142.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tonacji każdej. Cofała się stopniowo pogrążając w nieprzeniknione blaskiem ognia ciemności nocy, które ją pochłaniały; w niepochwytny, zaledwie bielejący cień zamieniając. Postępował za nią krok za krokiem, aż się sam znalazł w zamkniętem nocy kole, pod olbrzymiego drzega nieprzeniknionemi konarami. Zatrzymali się jedno naprzeciw drugiego. Wygnaniec lasów, olbrzym, pozostawiony w odosobnieniu swej wielkości, zapomniany przez lata i stulecia, co tę dokoła niego wytrzebiły pustkę, niszcząc brać jego i młodsze ścinając latorośle; z wierzchołka swej samotności wstrząsał koroną splątanych gałęzi, nad tą parą pigmejów, stojącą pod jego pniem potężnym. W osamotnieniu swej wielkości natrząsał się ze słabych a burzą targanych. A może tylko wstrząsał czoło nad przepaścią dwóch serc ludzkich bijących tak gwałtownie, wobec gwiazd na niebie, których świetlanych korowodów nic zakłócić i zmienić nie mogło.
— Aïszo! — zadrgał w ciemności głos Willems‘a, ostatniem, namiętnem i jak namiętność potężnem, pierś ludzką rozsadzającem zaklęciem. Zadrgał i umilkł bez echa. Tylko liście drzewa szemrały wysoko, tylko zatrzepotały zbudzonych w gnieździe ptaków skrzydła. Nie widział już jej, słyszał tylko w pobliżu jej przyśpieszony oddech, a dalej niewyraźne, tem groźniejsze, że ciemnością nocy zgłuszone i pokryte mruczenie. Wsłuchał się oddech tamując w piersi.
— Słyszysz — mówiła cicho, bardzo cicho Aïsza. — Słyszysz! przeklina mię za to, żem cię pokochała. Cóż mi dała miłość twoja? Walkę i trwogę, cierpienie i rodzicielskie przekleństwo,