Strona:PL Joseph Conrad-Banita 148.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zuch bo zuch! — mruknął pod siwym wąsem Luigard.
Almayer podskoczył na krześle.
— Piękny mi zuch! I ty to ojcze mówisz — zawołał!
— No! no! nie wściekaj się, bo to nie pomoże. Siedź spokojnie i opowiadaj jak było, od początku do końca. Naprowadził ich, mówisz?
— Ależ bez wątpienia, on był duszą całej wyprawy, sternikiem okrętów Abdulli. On wszystko obmyślił, ułożył, dowiódł gdzie trzeba przeklętego Araba.
— Kiedy? jak? mów zwięźle, bez zbytecznych, krasomówczych zwrotów.
— Było to — począł z rezygnacją Almayer — szesnastego... tak szesnastego dobiegły mię pierwsze wieści o nadpłynięciu okrętu Abdulli. Na razie niechciało mi się w to wierzyć. Dzień następny potwierdził aż nadto hiobowe wieści. W osadzie Lakamby odbyła się walna narada z udziałem wszystkich tych obdartusów: był Sahamin, był i Bahassoen, wszyscy nasi dłużnicy tam byli. Osiemnastego okręt przepływał tędy... można go było widzieć z tej galerji. Jak raz sześć tygodni temu.
— I wszystko to z dnia na dzień, bez niczego coby wzbudziło podejrzenia? I nikt cię nie ostrzegł, niczegoś się nie domyślał, niceś nie słyszał — dziwił się kapitan?
— Mało com słyszał — zawołał Almayer — miałem za wymysły to com słyszał. Wszyscy oni tu łgarze.
— Zawsze można odróżnić prawdę od blagi,