Strona:PL Joseph Conrad-Banita 149.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

to co możebne od tego co niemożebne — zauważył Luigard.
Almayer poruszył się na krześle.
— Łotr ten — mówił — zjawił się tu dnia pewnego, o południu... tak! o południu, a wyglądał jak gdyby go samo piekło wylało.
Luigard wyjął z ust cygaro; z pół rozwartemi wargami słuchał ciekawie.
— Tak — ciągnął Almayer nie odrywając oczu od własnych butów. Wyglądał jak piekieł wysłaniec i tak jak gdyby ze śmiertelnej powstał choroby. Musiał mieć gorączkę. Tamto lewe wybrzeże rzeki bagniste i niezdrowe; Europejczycy wytrzymać tam nie mogą. Samo powietrze nad tą przeklętą rzeką...
Zdawało się, że się zamyślił nad sanitarnemi warunkami lewego wybrzeża.
— I cóż dalej — naglił Luigard — przybył mówisz?
— ...Nie struło go jednak doszczętnie. Rogatą ma łotr ten duszę — ciągnął Almayer. Wrócił niby nic, ze zwykłą sobie arogancją, wyzywający: groził mi, wymyślał, lecz nie było w tem nic określonego. Usiłował omotać mię, nastraszyć. Wyobraź sobie ojcze mnie. Wątpię byś mógł pochwalić coś podobnego? Gdybym przypuszczał co zajdzie, większą bym na paplaninę łotra tego zwracał uwagę. Trzasnąłem za nim drzwiami, bo czym mógł przypuszczać, że się zwąchał z tą zgrają bydląt, albo że potrafił przeniknąć drogi, które sam ojcze uznawałeś za nieprzeniknione. Przeniknąć i za przewodnika służyć przeklętemu Arabowi, bo bez tego djabła Abdulli sam bym przecie wszystkiemu tu po-