Strona:PL Joseph Conrad-Banita 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przez nie promieniu słońca potęgowały wrażenie ciszy i zupełnego spokoju, w zacisznym od reszty świata niby zakątku kuli ziemskiej. Na zewnątrz wszystko było słońcem i pogodą. Dolatywały nas urwane nawoływania z rzeki; skrzypnęła gdzieś naciągana lina: świerszcz gdzieś zastrzygał. Luigard podniósł się ociężałe z miejsca, podniósł spuszczoną żaluzję, wzrok puścił po połyskliwej w słońcu wstędze rzeki. Z brzegu, gdzie podpłynął mały dwumasztowiec, dało się słyszeć wołanie:
— Serang! Podajcie linę z dziedzińca magazynów, skorupa morza ugrzęzła na mieliźnie! — wołano.
Słyszeć można było monotonny śpiew wioślarzy, zamianę głośnych słów: Daj! Dawaj! Tu! jest. Potem wszystko zamilkło w jasnem słońcu, wznoszącem się szybko nad zalaną niemą krainą. Luigard opadł na krzesło, Almayer łokciem wsparty o stół patrzał ku rzece:
— Co się zowie cacko, ten mały dwumasztowy statek — zauważył leniwie. — Nabyłeś go kapitanie?
— Nie — odparł Luigard. — Po rozbiciu „Flascha“ dopłynęliśmy do Palembangu na własnych łodziach. Tam łupinę tę nająłem na sześć miesięcy, od młodego Forda. Chciał on użyć na lądzie wakacji, a na statku, którego kierownictwo objąłem, zostawił mi całą swą rodzinę: baby i pisklęta. Musiałem udać się najprzód do Singapore, gdzie miałem „Flash“ zaasekurowany, wstąpiłem potem do Madagaskaru. Droga długa była, uciążliwa, wiatry nie służyły, słowem nie wiodło mi się, a ze starym Hudigem długo poradzić sobie nie mogłem.