Strona:PL Joseph Conrad-Banita 175.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmęczony jestem — mówił łagodnie Luigard — wyczerpany. Tyle nocy na pokładzie cudzego, nieznanego mi statku! Jak ptak na gałęzi, bez gniazda...
— Przekąsiłbym co może — rzekł po chwili — bo i głód czuć zaczynam.
Almayer klasnął w dłonie, a że się nikt z głębi domu nie wychylał, biegł sam do kuchni, gdy za czerwoną, opuszczoną u wnijścia firanką dał się słyszeć piskliwy głosik:
— Nieś mnie na galerię, natychmiast. Chce mi się na galerję — wołało dziecko, na co przyciszony pokorny głos męski odpowiadał coś basem.
— Daj mi ją tu! — zawołał kapitan.
— Urosła! wypiękniała! — upewniał z uśmiechem, w pół drogi zatrzymany Almayer.
Z pod czerwonej firanki wychyliła się postać negra z dzieckiem w ramionach. Dziewczynka jedną rączką trzymała się karku murzyna, drugą starała się objąć, do wązkich swych przyciskając piersi, dojrzałe, wielkie, jak jej głowa jabłko. Gorsowa, czerwona sukienka zwisła z jej szczupłych i chudych ramion, gęste, czarne włosy opadały dokoła bladej, oliwkowej barwy twarzy, rozświeconej parą ogromnych, czarnych, jak na dziecko dziwnie smutnych i zamyślonych oczu. Na widok dziecka, twarze obu, wiodących na werandzie burzliwą rozmowę mężczyzn wypogodziły się nagle, a dziewczynka ujrzawszy kapitana, zatrzepotała z radości rączkami i nóżkami, wyrywając się ku niemu, przyczem wypuściła wielkie swe jabłko. Kapitan wyciągnął ramiona, maleństwo zatopiło rączkę w siwej jego brodzie, śmiejąc się i brykając nóżkami.