Strona:PL Joseph Conrad-Banita 184.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pachy świeżo poruszonej ziemi i kwiatów bajecznych, kwitnących i więdnących w cieplarnianej wilgoci miejsc tych, nawet czyhającą z poza pni olbrzymich śmierć, z jej gorączkowym oddechem, nawet stada małp, przeskakujących z gałęzi na gałąź, z jednego brzegu na drugi, przedrzeźniających dojrzanych na pokładzie ludzi i wzajem przez nich wyśmiewanych, wszystko to, co tu żyło było miłem Luigardowi. Zdawać się mogło, że żywi pewną tkliwość dla samych aligatorów, roztwierających paszcze z pogardliwą nienawiścią na widok statku, mącącego spokój ich państwa. „Tak wielkich niema nigdzie“ — powtarzał z dumą właściciela racjonalnie prowadzonej stajni, obory lub owczarni. „Dwa razy większe od tych, co ich macie tu, w Palembaugu. Największego człowieka połkną niby nic. Pyszne żarłoki! Pyszne bestje!“ — mawiał.
Gdy tak opowiadał śmiech jego głośny i szczery rozlegał się brzmiącą gamą po werandach domów Europejczyków, Arabów, metysów, po kawiarniach i przy bilardach. Mężczyźni w kolorowych trykotach, opierali się o kije bilardowe i obcierając spocone czoła, uśmiechali się, mówiąc:
— Rozpowiada o swej bajecznej rzece.
Rzeka, jego rzeka, zaciekawiała wszystkich, tem bardziej, że o korzyściach, jakie mu przynosiła mało kto dokładnie wiedział, a dostępu do niej nikt dotąd nie miał. Na przesadne domysły kapitan zwykł by odpowiadać drwinami, a otaczająca przedsięwzięcie jego tajemniczość bawiła go nieskończenie, była najpewniej ważnym czynnikiem w zadowoleniu, jakie czerpał w powodzeniu. I oto, tajemnica ta zgwałconą została, magiczna zasłona przedartą,