Strona:PL Joseph Conrad-Banita 187.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— List wcale przyzwoity. Snać Abdulla dość go ma, skoro ci go kapitanie tak chętnie odstępuje. Co zamyślasz ojcze począć?
Luigard odchrząknął, strącił z białego rękawa osiadły tam wypadkiem pyłek, nasrożył brwi, zdawa się stanowczo na coś zdecydowanym. Raz jeszcze odchrząknął.
— Pal ich... jeśli wiem — rzekł wreszcie widocznie zafrasowany.
Potrzeba jednak — począł Almayer, lecz kapitan przerwał mu porywczo:
— Co za pośpiech, nic nie nagli.
A potem dodał rozważnie:
— Nie uniknie przecie i mam go na łasce swej i niełasce...
— Na łaski to chyba nie zasłużył — uśmiechnął się złośliwie Almayer — a z Abdulli stylowych esów i floresów wygląda jasno, jak na dłoni: „Pomóż mi zbyć z rąk tego „białego“, a porozumiemy się łacno“.
— Tak sądzisz? — rzekł wzgardliwie kapitan.
— Mniej więcej. To jest, Arab myśli o podziale zysków i o handlowej spółce do czasu, aż mu się uda wszystko zagarnąć.
Almayer wzniósł wzrok, a widząc strasznie zmienioną twarz Luigarda, zawołał:
— Co ci ojcze? Istotnie chory jesteś.
— Zmęczony tylko — odpowiedział kapitan.
— Ho! ho! — dodał odchrząkując — przetrwam jeszcze nie jedną burzę.
— Winieneś się ojcze szanować — upominał Almayer i wraz spytał: