Strona:PL Joseph Conrad-Banita 190.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może się go zlęknę? Co? — zawołał Almayer.
— Uchowaj Boże! Tego nie przypuszczam, gdyż znam cię, Kacprze, i nie odwadze twej powątpiewam, ale o... ot! o głowie.
— Dziękuję — zawołał z goryczą Almayer. — Możesz mi wprost, jeśli chcesz powiedzieć, żem głupi, pozwalam.
— Mógłbym, gdybym chciał i bez twego pozwolenia — odmruknął kapitan i chodząc wzdłuż pokładu mruczał:
— Przedelikacony! o lada nic się obraża.
Podjął tu i ówdzie, jakieś strzępy od lin, rzucił przez barierkę, wzruszał ramiona, Almayer zatrzymał go.
— Naturalnie, poczniesz z nim sobie kapitanie, jak ci się podoba — mówił — wiem nie od dziś, że rad niczyich nie słuchasz. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, że ani ze zdrowym rozsądkiem ani z uczciwością samą nie zgadza się łotra tego z rąk wypuścić. Jeśli się zań nie weźmiesz, nie przestanie szkodzić sobie i innym. Sam się o tem wkrótce przekonasz. Pomyśl o tem dobrze, kapitanie, że nim dasz się unieść swej...
— No! no! — ciągnął milczę, nic już więcej nie powiem! Pora mi zresztą do domu. Nina obudzi się wkrótce, a i roboty nawał. Dziś jeszcze zaczniemy ładować „schooner“. Ostatni to nasz ładunek.
Westchnął.
— Wszystko upakowane — jeślibym ci kapitanie był potrzebny, wywieś proszę znak jaki na głównym maszcie, dojrzę i przybędę. Gdy ściemnieje, dwa strzały ślepym nabojem wystarczą.