Strona:PL Joseph Conrad-Banita 192.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszę! — zawołał pokrzepiony na duchu Almayer. — Natychmiast poślę Alego, by się wystarał jak najlepszego sternika. Mój zbiegł. Wioślarzy wybiorę śród najlepszych z pozostałych w faktorji. Co jeszcze każesz, ojcze?
— Nic już, nic, chłopcze. Pilnuj jeno, by się znów nie spóźnili.
— Przypilnuję. Sądzę, że i pytać nie trzeba, gdzie się kapitanie wybierasz? Będziesz się widział z Arabem i ja...
— Ależ ani mi dziś w głowie twój Arab — zawołał kapitan. — Bywaj zdrów.
Łódź oddaliła się, kapitan ruchem ręki odpowiedział na pożegnalny ukłon Almayera, obmacał kieszenie, wyjął list Araba, odczytał uważnie, każde ważąc słowo, raz i drugi, zmiął pomału w olbrzymiej dłoni — uśmiechając się na zgrzyt grubego brystolu tak, jak gdyby pod potężnymi palcami chrupało gardło samego Abdulli — skręcił starannie w piłkę i cisnął w wodę, wirom na igraszkę. Prąd wody uniósł ślicznie odkaligrafowany list Araba, precz, ku morskim przestworzom i głębiom.