Strona:PL Joseph Conrad-Banita 195.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili szpetna twarz jednookiego negra w wyrazie bólu, szczerego żalu i olbrzymiej tęsknoty, była znów przebiegłą tylko i zagadkową, zwierciadłem wiernem wirów jego duszy, planów ciemnych i zabobonów, zwierciadłem rasy. Noc, jakkolwiek głucha, nie bywa nigdy dość cichą i spokojną dla nadsłuchującego ustawicznie ucha i Babalatchi usłyszał w niej coś, po nad zwykły plusk wody, zwykłe gałęzi szelesty. Ostrożnie zwracał głowę w lewo, w prawo, drżąc ze strachu, by się nie rozdarły mroków zasłony, ukazując mu widmo zmarłego wodza, gdyż słyszał, słyszał coraz wyraźniej, głos jakiś... głos skarżącego się i rozgniewanego ducha. Słuchał... cisza była zupełna. Uspokojony miał odejść do swego szałasu, gdy znów usłyszał tym razem głos wyraźny i ludzki kaszel od strony rzeki. Przystanął, pochylił się, przebiłby, gdyby mógł, jedyną swą źrenicą mroki nocne i mgły, któremi łożysko rzeki zasnute było, ale nic dostrzedz nie mógł, chociaż rozmawiający blizko już być musieli, gdyż słyszał słowa:
— Nic nie widzę, Ali! Czy to tu? — pytał głos jeden.
— Tu Tuan! — odpowiadał głos drugi. — Wiosłem dotykam brzegu, możemy przybić.
— Nie! Mógłbyś uderzyć o pień jaki. Musimy być ostrożni. Płyńmy dalej. Tu chyba nikt nie mieszka, tak tu ciemno i głucho! W osadzie Lakamby musi być sporo domostw. Co?
— O! sporo! bardzo wiele... lecz dziwne! światła dojrzeć dziś nie można.
— Ani ja — huknął głos pierwszy tak gdzieś blizko, że Babalatchi drgnął i mimowoli obrócił się