Strona:PL Joseph Conrad-Banita 197.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciemno jak w piekle — mruczał wyskakując na brzeg Luigard. — Mówisz, że sam tu jesteś — spytał głośno murzyna.
— Sam, jak wróbel na dachu — odrzekł Babalatchi. — Jeszcze coś mówiłeś, Tuan? Daruj! nie rozumiem twej mowy.
— Spodziewałem się zastać tu... Lecz gdzież się oni zaprzepaścili?
— Mniejsza z tem gdzie — odparł ponuro Babalatchi. — Jeśliś chciał widzieć panie kogo z mej braci, ostatni odszedł wczoraj w daleką, niepowrotną drogę. Sam pozostałem, a jutro odejdę.
— Przybyłem widzieć się z białym. Czy i tego niema? — pytał, mimowoli głos zniżając i ostrożnie stąpając, Luigard.
— Z białym o zimnych, twardych jak stal oczach — mruczał Babalatchi — o twardej, żelaznej dłoni, lecz o sercu słabem i szału pełnem? Mężnym jest jednak.
Stali na progu bambusowego szałasu, co służył za mieszkanie murzynowi. W ostatnich blaskach żarzących się węgli mogli się sobie przypatrzeć.
— Znajdę go tu? — pytał Luigard.
Babalatchi nie śpieszył z odpowiedzią.
— Niema go tu, lecz jest niedaleko — rzekł. — Spocznij Tuan pod mym dachem. Jest ryż i ryba, jest woda świeża, nie z rzeki o zatrutem łożysku, lecz czysta, źródlana.
— Nie jestem głodny — rzekł kapitan — i czasu nie mam do stracenia. Prowadź mię tam, gdzie się znajduje „biały“, którego widzieć muszę.
— Mamy noc długą przed sobą — mówił łago-