Strona:PL Joseph Conrad-Banita 199.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyjacielu — odrzekł chłodno kapitan — gdy mi się zdarza być u Lakamby, lub u którego z jego dworzan, jeść mi się i pić nigdy nie chce. Nigdy! Rozumiesz?
— Tse! tse! tse! — potrząsł głową Babalatchi — jak możesz wymówić tak twarde i niesprawiedliwe słowa o panie!
— Mówię co myślę — rzekł niedbale Luigard, równie niedbałym ruchem ręki ujmując wiszącą na ścianie fuzję, której się zaczął przypatrywać uważnie, próbując kurka, przyglądając się lufie.
— Dobra marka — mówił obojętnie — stara zresztą.
— Haï! — zawołał ożywiając się Babalatchi — służy mi od mojej młodości. Kopa lat! Nabyłem ją od kupca z takim wielkim brzuchem i grubszym nawet od twego, Tuan, głosem. Odważny też był... Zwołał do koła siebie, gdyśmy go obstąpili, towarzyszy i strzelił, z tej właśnie fuzji, raz, ale raz jeden tylko...
Babalatchi głos zawiesił, zaśmiał się z cicha i ciągnął przyciszonym, rozmarzonym głosem, tonąc we wspomnieniach młodości:
— Raz jeden, jedyny. Nas było czterdziestu i o pierwszych brzaskach pochmurnego poranku podeszliśmy cicho, niby cienie, łódź tamtą. Zanim słońce, ot tyle, na cal, wzniosło się i zarumieniło morze od wschodu, było już po wszystkiem i ryby miały poranku tego obfite śniadanie.
— Widzę — kiwnął głową Luigard — nie robiliście wiele hałasu.
Mówiąc to opuścił pomiędzy kolana fuzję tak mocno, że się aż szałas na bambusowych swych