Strona:PL Joseph Conrad-Banita 200.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

podporach zatrząsł. Kapitan założył ramiona, fuzję przycisnął do piersi.
— Strzelba dobra — mówił, uśmiechając się Babalatchi. — Celna i niesie daleko, dalej, niż ten...
Końcem palca dotknął niepostrzeżenie wysuwający się z kieszeni kapitana rewolwer.
— Precz z łapami — zawołał Luigard ostro lecz ze śmiechem, nadając wszystkiemu ton żartobliwy.
Babalatchi uchylił się też z uśmiechem i dobrodusznem kiwaniem głowy.
Przez chwilę w zadymionym szałasie panowała zupełna cisza. Luigard z odrzuconą w tył głową z pod spuszczonych powiek nie spuszczał z oczu murzyna, co siedząc u stóp jego, rysował palcem w wygasłych popiołach znaki jakieś i hieroglify. Na dziedzińcu Ali z wioślarzami rozpalili ogień i gwarzyli wesoło.
— I cóż — przerwał milczenie Luigard — cóż ten nasz „biały“?
Babalatchi oczu nie odrywał od popiołów, na których zdawał się palcem kreślić wyroczne słowa.
— A! prawda, „biały“ — mówił zwolna, jak gdyby coś sobie przypominał — ten czy inny...
— Tuan! — ozwał się głośniej, podnosząc głowę. — Tuan! Żeglarzem jesteś?
— Wiesz o tem przecież, więc czemu pytasz? — zniżył głos Luigard.
— Żeglarz, mórz dziecko i piastun, jak i my — mówił głęboko zamyślony Babalatchi. — Orang Laut prawy! Nie taki jak tamci „biali“.
— Owszem — przerwał mu sucho Luigard — kropka w kropkę taki sam. Nie lubię długich i zbytecznych rozpraw, przybyłem, by się widzieć z bia-