Strona:PL Joseph Conrad-Banita 203.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
II.


Babalatchi zamilkł. Luigard poruszył się na ławie, opuścił ramiona, podniósł głowę. Opowiadanie zaszłych w Sambirze w ostatnich czasach wypadków, z punktu widzenia krajowca i chytrego polityka, było bądź co bądź nicią przewodnią w labiryncie jego myśli i dowiodło go do węzła, gdzie się przeszłość plącze z naglącemi zagadnieniami teraźniejszości. Zarzuciwszy ramię na poręcz ławy, patrzył z góry na siedzącego u stóp swych murzyna, który zamilkł i skamieniał, jak poruszana sprężyną lalka, gdy napięte kółka, wydające dźwięki, odkręcą się, jak zegar co bić przestanie.
— I mówisz — pytał po długiej chwili rozważnego milczenia — żeście rokosz podjęli? Prędko tego pożałujecie! Abdulla podda was władzy Niemiec.
Babalatchi wzniósł dłoń.
— Są lasy — rzekł — a tymczasem krajem rządzi Lakamba. Powiedz panie, czy wielkie drzewa wiedzą kto niemi rządzi? Wschodzą, rosną, padają i tyle — wiedzą to tylko, że stać i paść muszą na gruncie, z którego wyrosły.
— Ha! — odparł chłodno Luigard — największe drzewo zwalone bywa toporem, a pamiętaj przyjacielu, że topory wyrabiane są ręką „białych“. Jeśli nie wiesz o tem, to się dowiesz pod twą niemiecką flagą.
— Aj! wa! — mówił Babalatchi pomału. — Aj! wa! Napisanem być gdzieś musi, że władza należy do białych, do tych, co mają delikatną skórę, lecz twarde i słabe serce. Bądź co bądź, im dalej pan,