Strona:PL Joseph Conrad-Banita 208.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wróciwszy, stanął z założonemi rękoma przed siedzącym na ławie kapitanem. Smolne, za belkę wetknięte łuczywo, dogasało w gęstych dymach. Z przygasającego ogniska wybuchały coraz rzadsze płomienie. Czasem węgiel jaki, wyrzucony z trzaskiem, gasł poza progiem szałasu. Czasem skry sypały się kaskadą. Cienie wyłaziły z kątów coraz głębsze i coraz głębsze kładły się na zamyślone czoło kapitana. Opanowywała go niemoc jakaś i tylko nie mógł pozbyć się myśli o tym, co go oczekuje dniem i nocą... Kto go oczekuje? Dniem i nocą... Nie wesołe oczekiwanie w noce do tej podobne i w dnie... po wczorajszej nocy... A! niechże sobie czeka! Dość prędko się zobaczą, za prędko na to co ma zajść... Spotkają się. Na jak długo? Pięć minut, czy pięć sekund? Przemówią do siebie... Po co, czyż nie wystarczy spojrzenie jedno...
Wtem Babalatchi zaczął znów mówić z cicha. Luigard otrząsł się z zadumy, wyprostował.
— Wszystko wiesz teraz, Tuan! — mówił negr — Lakamba przeniósł się do Mekki, jeśli nie umrze zanim dojedzie. Abdulla na tamtym brzegu założył fundamenty swego pałacu. Omar... śród hurysek w raju, cieszy się widokiem Proroka. Ja z brzaskiem dnia, opuszczę to pustkowie, by być bliżej kłoniącego się ku mnie łaskawie ucha Lakamby. Nie jednemu już służyłem. Najlepszy z nich śpi w tej ziemi, w białe owinięty płótno, lecz bez znaku na grobie... Mylę się! jest na nim kupa gruzów i popiołów po spalonym namiocie wygnańca. Tak, Tuan! Brat twój „biały“ namiot podpalił, miotając przekleństwa na wszystko i wszystkich, na mnie, com ziemię równał na mego wodza mogile.