Strona:PL Joseph Conrad-Banita 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalatchi poczuł pod dłonią swą drgnięcie ramienia kapitana, cofnął się, zaczął coś szukać w skrzyni, którą otworzył.
— W czem się tam gmerasz — ofuknął niecierpliwie kapitan. — Zamiast przerzucać rupiecie, poświeciłbyś mi.
— Świecić, Tuan? Światło dzienne niedalekie — odparł Babalatchi i porwawszy odtrąconą przez kapitana fuzję, zajrzał w jej lufę.
— Tymczasem — mówił, wychylając się za drzwi kapitan — ciemno jak w piekle.
— A jednak, Tuan — zauważył murzyn — siedziałbyś lepiej tam, gdzie cię dostrzedz nie można.
— Czemu? — zwrócił się porywczo Luigard.
— „Biały“, śpi wprawdzie — tłómaczył Babalatchi — lecz może się ocknąć, a chodzi zawsze uzbrojony.
— Uzbrojony!
— Ha! ma pistolet, ot taki, krótki, którym może dawać strzał po strzale, bez przerwy. Zupełnie taki jak twój, Tuan. Otrzymał go pewnie w podarku od seïda Abdully.
Luidgard słyszał co mówi Babalatchi, lecz pojęcie o śmiercionośnej broni w innem jak jego ręku, z trudnością wnikało mu do mózgu i nie mogło się za nic jakoś splątać z wyobrażeniem Willems‘a. Pochłaniała go zresztą myśl o tem, co poczytywał za swój obowiązek, pozostając zgoła obojętnym na to, co przedsięweźmie sam, co zrobi tamten, o którym myślał jak o skazanym wyrokiem nieomylnego sędziego przestępcy. Willems zdawał się mu cieniem, wspomnieniem, należącem do przeszłości, czemś, co było i przestało. Powziął postanowienie i było mu z tem tak, jak gdyby już je wykonał. W znużeniu