Strona:PL Joseph Conrad-Banita 214.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gniewem, oburzał i miękł natychmiast. Potknął bo się o rzecz niesłychaną, której objąć i której przeniknąć nie mógł, której niesmak gorzki, krzywdę wołającą o pomstę, czuł swem prostem, sofizmatom obcem, rozeznaniem co prawe, a co nie prawe, co dozwolone, a co nieprzekraczalne.
Tylko, że wobec sytuacji zupełnie nowej, skomplikowanej i której wszystkich sprężyn pochwycić nie mógł, tracił pewność rzutu oka, kreślącego zawsze prostą i najbardziej szybką i radykalną linję postępowania. Śród wszystkich znanych mu przestępstw i zbrodni, niesubordynację poczytywał chyba za najcięższą. Dałby sobie jednak radę z niewiem już jakim rokoszaninem, umiał bowiem gromić, karać, mścić własną obrazę lub naruszenie tego, co prawem być mienił, lecz to był kazus jedyny, niesłychany, w sumieniu jego wywołujący tysiące wątpliwości. Gdyby djabeł we własnej postaci stanął przed nim, zadrwiłby sobie z niego, chwytając go za rogi, ale tu...
Po bezsennej nocy, strawionej w szałasie malajczyka na długiej z nim rozmowie, czuł się dziwnie znużony, stary, złamany niemal. Obmierzli mu ludzie, rzeczy, świat cały przyszłość a nawet i przeszłość. Czuł, że mu się wymyka z rąk ster... Czuł się głęboko dotknięty, nieszczęśliwy.
Tymczasem słabe brzaski wtargały w mroki nocne, rozpościerały coraz wyraźniejsze linje i zarysy. Szczegóły pozostawały niewidzialne w bladych brzaskach przedświtu, lecz się zarysowała linja czarnego lasu, z jakiemś wysuwającem się tu i ówdzie, niby na rekonesans wysłane straże, olbrzymiem drzewem palmowem wysokiem, u samej góry w parasol nieruchomych liści rozpiętem. Zary-