Strona:PL Joseph Conrad-Banita 215.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sowały się wyraźnie, naprzeciw otwartych drzwi szałasu murzyna, ściany jakiegoś budynku z wystającym okapem. W szałasie Babalatchi, co się zdawał dotąd niepochwytnym cieniem i był tylko głosem, zarysował się żywą, ludzką postacią wspartą na strzelbie i zaopatrzoną w pierzchające nocne mroki. Dzień wschodził, czyli podnosiły się mgły gęste i białe nad łożyskiem rzeki, zlewając się z nizkiemi, szaremi obłokami. Dzień wschodził blady, bezbarwny, niepewny, zdradliwy i... śmiertelnie smutny...
Babalatchi dotknął zlekka ramienia starego żeglarza, który wzniósł głowę pytająco. Wskazujący palec drugiej ręki murzyna zwrócony był w kierunku budynku z wystającym okapem.
— Tam mieszka — mówił — oto drzwi. Za chwilę stanie w nich rozczochrany, rozchlustany, z przekleństwem na wargach, bo takiem bywa jego przebudzenie. „Biały“ więc się miota w ustawicznym gniewie i nic go zadowolić nie może, nic, ani nawet sen uspokoić i ułagodzić go nie zdoła.
— Niebezpieczne to, niebezpieczne zwierzę — ciągnął dalej i objaśniał.
— Tam są drzwi. Siedząc na ławie, będziesz je miał panie wprost przed sobą... przed sobą i blisko...
— Widzę — odparł zgłuszonym głosem kapitan. — Rozumiem! ujrzę go skoro się przebudzi... rozumiem.
— Tak, właśnie... skoro się przebudzi... lecz on siedzącego na ławie tej dojrzeć nie może. Żadne cię, Tuan, nie dojrzy tu oko, a ja trzymać będę łódź mą w pogotowiu. Co do mnie, ubogi jestem sługa Lakamby i śpieszyć muszę do mojego pana, być przy nim gdy się ze snu ocknie, ubiedz Abdullę co moc ma... Kto wie czy nie większą od twojej, panie! Sam