Strona:PL Joseph Conrad-Banita 220.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jaśniejsze, rozpierzchłe, to znów w gromadę skłębione na stojący w głębi dziedzińca na wzniesieniu dom z tarcic, chmury opadały niby poszrapane strumienie, niby rozpuszczone włosy żałobę odsiadującej kobiety.







III.


— Baczność!
Wołanie to przyciszone, drżące, urwane, zdziwiło Luigard‘a bardziej niż jakie bądź ostrzeżenie. Dziedziniec zdawał się pusty. Wzrok kapitana natrafił tylko na pień wielkiego drzewa, na szczelnie zamknięte drzwi domu, na bambusowe zagrody, na zarośla i nieprzebitą ścianę lasu, odgradzającego cichą, jak wymarła osadę od reszty świata.
Zatrzymał się, mając pomiędzy sobą a drzwiami domu pień olbrzymiego drzewa. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł przy jednym z podpierających gałęzie drzewa drągu kupę wygasłych węgli. Stojąca przy nich szczupła, zgarbiona, jak czarownica zgrzybiała kobieta, patrzyła na niego zgasłem, wystraszonem okiem. Za zbliżeniem się jego pierzchła, rozmyśliła się jednak, wróciła i opuszczając się na kolana na kupie węgli i popiołu, zaczęła rozdmuchiwać przygasłe węgle. Luigard popatrzył na nią obojętnie i spytał:
— Czemuś wołała kobieto? Kogo?
— Dostrzegłam, że ktoś wchodzi — odpowiedziała drżącym głosem, zmarszczoną twarz pochylając nad węglami — i ostrzegłam. Tak mi przykazano.
— Tak — powtórzyła — ona mi rozkazała.