Strona:PL Joseph Conrad-Banita 222.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

galnie teraz splecione dłonie dotykały omal piersi kapitana.
— Obcy mu lęk — mówiła cicho, bardzo cicho, odrzucając w tył głowę ruchem dumnym. — Ja to się lękam byś go nie zbudził. Śpi.
— Spał dość długo i... wyśpi się jeszcze — odrzekł Luigard, mimowolnie głos zniżając. — Przybyłem, by go obudzić. Powiedz mu to i zawołaj go tu, jeśli nie chcesz, bym sam wołał i zbudził go dobrze mu znanym głosem.
Mówiąc to zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał ją ode drzwi uchylić, lecz ona klękła mu do stóp ruchem tak nagłym, że nawet nie spostrzegł jego wdzięku i tylko cofnął się mimowoli.
— Co robisz? podnieś się! — rozkazał stanowczo.
Podniosła się posłuszna, lecz stała niewzruczona, pokorna, a nieulękniona, lekka, jak gdyby pierzchnąć natychmiast miała, lecz z tak nieugiętą wolą w czarnych oczach, że Luigard zrozumiał odrazu, że go nie przepuści, dopóki jedno tchnienie pozostanie w jej, wzniesionych szybkim oddechem, piersiach.
— Odejdź — mówił twardo. — Jesteś córką wodza Omara i wiedzieć winnaś, że gdy mąż szuka męża o dnia brzasku, rzeczą niewiast milczeć i w bok się uchylać.
— Niewiast — mówiła z tłumioną w głosie, lecz z oczu jej bijącą gwałtownością. — Prawda, o Radży Laut, kobietą jestem, lecz nie znasz mego życia, ni serca. I ja słyszałam huk dział, widziałam pożogi i krwi bratniej potoki z krwią wrogów zmieszane; i nie bladłam, gdy kule świstały nad mą głową, gdy przy mnie padali bracia moi. Cicha byłam śród