Strona:PL Joseph Conrad-Banita 224.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dnych, dniach słonecznych, w których słuchała zaklęć miłosnych Willems‘a, dniach, co były świadkiem szczęścia jej i jego upadku. Luigard postąpił krokiem naprzód. Zbudziło to ją z pognębienia.
— Stój — zawołała gwałtownie. — Stój. Słyszałam! Mężowie lubią rozprawiać i przypominać sobie stoczone walki. Mówili, nieraz mówili, że głuchy na wrzawę boju, ucho skłaniasz łaskawie na głos kobiet i dzieci. Mówili to... patrz! jam kobieta...
Stała przed nim z założonemi na piersi rękoma i spuszczonemi powiekami, skamieniała, w spokojnem, na pozór, wyczekiwaniu wyroku, tylko jej piersi podnosiły się i opadały szybko, serce kołatało w nich, jak ptak pochwycony w sidła. W sidłach bo była rozpaczy.
— Biały jestem — z dumą mówił Luigard, patrząc na nią wzrokiem, w którym ciekawość ustępowała miejscu współczuciu — a ci, o których słyszałaś, zwykle prawdę mówią, gdy zasiędą wespół dokoła wieczerzy. Nie jestem głuchy na twe prośby. Słuchaj mię jednak dobrze i rozważ dobrze, zanim odpowiesz. Dla siebie nie bój się niczego. Nic ci się złego nie stanie. Sam cię odwiozę pod dach saïda Abdulli, wyznaje on tego samego co ty proroka i winien opiekę córce zmarłego wodza.. I to wiedz także, że nic nie zmieni postanowień moich względem tego, co śpi, lub się ukrywa w tym domu.
Przeszyła go spojrzeniem nie gniewu i nienawiści, jeno pożądania, namiętnego pożądania, by wniknąć w samą głąb myśli jego, pochwycić najlżejsze drganie serca, lęku, litości, wahania, w jego głosie czego bądź, co szalę na jej stronę przeważyć może. Losy jej spoczywały w dłoni biało odzianego, białego, obcego człowieka, mężczyzny jak każdy inny,